czwartek, 16 maja 2019

Skopana piłka, cz. 5 - Amatorskie areny; 1/2 LM - K.O.S.M.O.S.; Cwaniak Warszawiak z karawany; Walter Zenga - pierwszy idol

Witam gorąco!
W dzisiejszej skopanej piłce będziecie mogli przeczytać o boiskach amatorskiej piłki. Od prawdziwych aren, do boisk otoczonych wzgórzami, pagórkami, boisk "pod i z" górki, gdzie drzewa też grają w piłkę, a rzut rożny wybijasz zbiegając z górki... W części poświęconej LM, przypatrzę się temu, co mieliśmy okazję obserwować w rewanżach 1/2. Czy da się grać jeszcze bardziej emocjonująco? Chyba nie. Z polskiego podwórka - końcówka rozgrywek naszej ekstraklasy. Zwrócę uwagę "bohaterom" z pewnego miasta ze środkowo-wschodniej Polski, którym się troszkę w głowie poprzestawiało. W drugiej części "Wariatów w klatce" - Walter Zenga. Człowiek, który był moim pierwszym idolem bramkarskim, a sama historia jest dość ciekawa. Na zakończenie słowo o strojach piłkarskich. 3, 2, 1... Start!

I. Okiem amatora - piłkarskie areny oraz "piłkarskie areny"
Boisko do piłki nożnej. Wymiary szerokość 60-90, długość 90-120m, warunek: NIE MOŻE BYĆ KWADRAT. Takie najbardziej "uniwersalne" wymiary to np. 105 x 65m, 110 x 70m, itd. Nawierzchnia - generalnie powinna być trawa, choć z tym bywało różnie. W zdecydowanej większości mieliśmy nawierzchnię trawo-podobną bardziej lub mniej. Przez ponad 20 lat gry w piłkę miałem okazję oglądać chyba wszystko, co piłkarski świat w kwestii boisk, przynajmniej w Polsce, ma do zaoferowania.
I tak, najciekawszą areną, na której miałem okazję grać, był Stadion Narodowy w Warszawie. Miało to miejsce podczas pewnego turnieju. Nie graliśmy na pełnowymiarowym boisku, a na mniejszym placu, specjalnie do tego przygotowanym. Dowód tutaj: https://www.instagram.com/p/-Pfr42HKl1/?utm_source=ig_web_copy_link. Udało się nawet strzelić kilka goli, radość tym bardziej większa. Jeszcze wcześniej, za moich czasów gry na dużym boisku, zdarzały się miejsca zupełnie różne. Postanowiłem podzielić to na trzy grupy:
Grupa pierwsza - "Jeszcze nie Kamp Noł". To były boiska, stadiony, głównie drużyn z wyższych lig, które miały swoje rezerwowe drużyny w ligach niższych, przez co warunki do grania były naprawdę dobre. Jedną z fajniejszych tego typu aren, było boisko klubu MKS Gogolin, którego drużyna rezerwowa grała z moją ówczesną drużyną, w jednej grupie 8. ligi powiatu krapkowickiego. Trawka równiutka, zadaszona trybuna dla kibiców, szatnie (co nie zawsze było oczywistością). Generalnie, jak na warunki 8. ligi, super sprawa. Z tamtego okresu równie dobrze wspominam również boisko-stadion w miejscowości Górażdże. Tam akurat graliśmy głównie sparingi, ale również było bardzo fajnie, trybuny krytej akurat nie było, ale za to murawa w super stanie, płyta boiska równa, aż chciało się biegać. Z czasów bardziej obecnych, na przykład dzisiaj (13.05.2019r.), miałem okazję zagrać na boisku-stadionie w Twardogórze, dolnośląska liga Oldboyów. Tutaj też warunki bardzo dobre, super szatnia, murawa w dobrym stanie, naprawdę bardzo przyjemnie się grało, a że przy okazji wygraliśmy 1:0, będę to wspominał z sentymentem.
Druga grupa - "Tu kiedyś było ściernisko, teraz jest boisko". To były (są boiska, które nazwałbym średnimi stanami stanów średnich, takie middle-middle-middle of the middle. Tutaj sukcesem było to, że była trawa, przynajmniej na zdecydowanej większości powierzchni (jakieś 51%), że było w miarę równo, że linia od chorągiewki do chorągiewki była w zdecydowanej większości prosta, że wymiary boisk były generalnie odpowiednie, itd. Tych boisk oczywiście było i myślę, że nadal jest najwięcej ze wszystkich trzech grup. Tutaj nie trudno było, jest z utrzymaniem dość przyzwoitego stanu nawierzchni. Traktor + rolnik + odpowiedni "wał" i w miarę dało się grać. Takie boisko było między innymi w miejscowości Chorula, gdzie grałem większość czasu swojej przygody z piłką. Takie też boiska większości drużyn, z którymi rywalizowaliśmy w lidze, czy też w pucharze Polski. Tak to prawda, każda ekipa w Polsce, nawet ta amatorska ma, okazję grać w pucharze Polski, ale to może na inną opowieść. Tutaj już niestety zdarzały się boiska, gdzie czasami ciężko było o szatnię, taką z prawdziwego zdarzenia, no cóż, nie można mieć wszystkiego.
Trzecia grupa pod intrygującą nazwą - "Arenas de la horror", chociaż generalnie dość często cisnęły się na usta pytania: "Kto tu kur*** pozwolił grać w piłkę?" Tak się kiedyś zastanawiałem, czy naprawdę ambicją zdecydowanej większości miejscowości jest posiadanie własnego klubu piłkarskiego? Czasami nawet za wszelką cenę. Muszę po tych wszystkich latach stwierdzić, że tak. I w zasadzie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że czasami w parze z ambicjami nie szły możliwości. Poniżej najciekawsze przykłady tego, co moje oczy widziały i po czym dane było mi biegać. Bez nazw miejscowości.
Generalnie prawie wszystkie boiska z trzeciej grupy, to były boiska bez szatni. Czasami miało wrażenie, że były zrobione troszkę na siłę, w miejscu gdzie natura nie za bardzo chyba chciała, aby ktoś kopał w piłkę.
Pierwszym ciekawym przykładem było boisko, w którego najbliższym otoczeniu znajdowała się rzeczka. Naprawdę uwierzcie mi, wyławianie piłki z wody, to był akurat najmniejszy problem. Problem numer jeden był taki, że boisko wiecznie było podmoknięte, nawet jak 2-3 tygodnie nie padało. To zapewne przez dość wysoki, w tym miejscu, poziom wód gruntowych. Natomiast, jak już się zdarzały opady deszczu, mecze zazwyczaj były przekładane, ponieważ płyta znajdowała się wtedy pod wodą... Żeby było ciekawej, wymiary boiska były minimalne, szczególnie na szerokości. Już dokładnie nie pamiętam, ale linia kończąca pole karne była oddalona od linii bocznej może o 2 metry. Pamiętam nawet, że strzeliłem tam bramkę głową, po tym, jak mój kolega wrzucił piłkę... z autu. Co ciekawe grała na tym boisku bardzo dobra drużyna, której nawet w jednym sezonie udało się awansować ligę wyżej. Niestety, albo stety, to boisko do rozgrywek ligę wyżej dopuszczone nie zostało.
Drugim ciekawym przykładem było boisko w środku lasu. Wyglądało tak, jakby ktoś wpadł z maczetą i wykarczował prostokąt o wymiarach akurat na boisko. Z jednej strony, za całą linią boczną, rozciągał się gęsty las, więc "wyprawy" po piłkę, która wypadła na aut, były bardzo interesujące. Zresztą nawet były prośby od organizatorów (gospodarzy) spotkania, aby chodzić po piłkę do lasu, bo potem mogą być problemy z jej znalezieniem... Oczywiście nie myślcie sobie, że na boisko prowadziła jakaś konkretna droga. Droga była typowo leśną ścieżką, gdzie jeden samochód jechał ledwo-ledwo, natomiast dwa już nie miały prawa się minąć. O szatni nie piszę, bo była... w lesie. He, przynajmniej na głowę nie padało.
Jak był gęsty las, to i musiało się znaleźć puste pole. To trzeci warty wspomnienia "obiekt". Boisko, z tego co pamiętam, gdzieś na Dolnym Śląsku, dość sporo oddalone od miejscowości, w totalnym polu. Na około były tylko buraki, ziemniaki albo chwasty. Samo boisko było całkiem ok, problem był w zasadzie jeden, tam ZAWSZE wiało. Nawet, jak gdzie indziej nie wiało, tam wiało. Tam akurat dane mi było sędziować i, mimo wiatru, nie był to porywający pojedynek.
No i "wisienka na torcie". Boisko na Opolszczyźnie, obecnie już chyba nie istnieje. Zamysł "twórców" tego obiektu był bardzo prosty. Wykopiemy w ziemi dół i zrobimy sobie basen. Coś chyba niestety po drodze nie poszło i zamiast basenu w tym dole, ktoś zrobił boisko do piłki nożnej. Grając tam w piłkę i mając, w zasadzie nad głowami bandy rozjuszonych autochtonów, bardzo często dochodziło do spięć. Rozegrałem tam, o ile pamięć nie szwankuje, trzy mecze, żaden nie był zwycięski, chociaż drużyna gospodarzy była raczej słaba. Oznakowanie boiska było fatalne, linie boczna i końcowa pełniła dwie funkcje. Pierwsza funkcja była oczywista, oznaczała teren gry, auty, rzuty rożne, itp., druga funkcja, była oczywista mniej, to był początek pagórka, który otaczał cały plac. Rzut rożny wykonywaliśmy zbiegając z górki, bo tam się jeszcze dało. Rzut z autu z rozbiegu był już niemożliwością. "Ławki" rezerwowych jako takiej nie było, piłkarze stali na górce. Co ciekawe mimo umiejscowienia boiska, nigdy nie było tam problemów z kałużami, czy stojącą wodą. Wytłumaczenie było bardzo proste. Nawierzchnia to w większości był ubity tłuczeń w pomieszaniu z trawą. Grało się tam fatalnie, wślizgów nie robiło się wcale, jednym słowem masakra. Dodatkowym obrazem, który idealnie podsumowywał ten obiekt, było drzewo rosnące na pagórku za jedną z bramek. Wszystko pięknie i ładnie, szkoda tylko, że 1/3 tego drzewa była nad boiskiem... Na plus dodam, że była za to szatnia... tylko dla gospodarzy. Nawet sędzia przebierał się w aucie.
Na zakończenie dodam, że dość sporo było boisk, które mogłyby znaleźć się w drugiej grupie, gdyby tylko były lepiej zarządzane. Było sporo obiektów, gdzie np. trawa nie była równo skoszona. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, gdzie piłka z jednej strony odbijała się poprawnie, z drugiej strony, grzęzła w murawie. Zdarzały się place, gdzie ciężko było znaleźć linię namalowaną prosto, czasami to była parodia, ale tak było. "Bo Gienek, Zenek czy inny Igor (bez obrazy dla Gienka, Zenka i Igora) akurat od trzech lat nie wytrzeźwiał, a tylko on obsługuje "pojazd" do malowania linii. Folklor niesamowity, chociaż też fantastyczne wspomnienia. Jeżeli znaleźliście, byliście, nawet jako kibic, w miejscu piłkarskim innym niż wszystkie, podzielcie się, z chęcią popatrzę i posłucham.

II. 1/2 LM - Czas rewanżów - KOSMOS
- Houston - mamy problem,
- Słucham Was,
- Tegoroczne mecze rewanżowe 1/2 LM były takie, że nie wiemy co napisać...,
- Kur***, TEŻ MI PROBLEM, napiszcie KOSMOS!!!!!,
Tak, to był kosmos, z najwyższej galaktyki i rzeczywiście słów brakuje, żeby napisać coś, co jeszcze nie zostało napisane, bądź powiedziane. Może więc trochę po emocjach:
Liverpool - barcelona - 4:0 - pierwszy mecz 0:3, awans Liverpoolu. "Barcelona, ja pierdole..."
Specjalnie napisałem barcelona z małej litery, bo frajerstwa nie toleruje i nienawidzę. Drugi rok z rzędu, klub, któremu bardzo mocno kibicuje, daje się zgnieść jak banda karaluchów. Niesamowite to jest. Nie wiem czy pamiętacie, jak pisałem w poprzednim poście o tym, że jak barsa oleje mecz, to może być różnie. No i olała. Bramka na 4:0, to kurwa był piłkarski kryminał. Jeszcze brakowało, jakby któryś z grajków wyciągnął szminkę ze spodenek i dalej nie obserwował gry... To była słownikowa definicja frajerstwa... Oczywiście, trzeba oddać Anglikom, to co ich. Zagrali super (w pierwszym meczu też grali ok, tyle, że mieli pecha). Teraz do gry dołożyli skuteczność, bandę frajerów po drugiej stronie i awans do finału stał się faktem. Trzeba jeszcze oddać Jurgenowi, co jego. To też jest gość z innej planety. Naprawdę tylko splot nieszczęśliwych wypadków powoduje to, że jeszcze nie zdobył on żadnego europejskiego trofeum, ale do czasu. Dla zainteresowanych, poniżej link do filmiku, z Jurgenem:
https://www.youtube.com/watch?v=IeECirFyk8E
Szacunek.
Żeby nie demolować Barcelony, nie napiszę, że dodatkowo kogoś w Liverpoolu brakowało i to nawet dwóch...
Ajax - Tottenham - 2:3 - pierwszy mecz 1:0, awans Tottenham. "Wielki Lucas"
- Ahmed, AHMED !!!!!!
- Tak, Khalidzie słucham Cię,
- Mamy tego Lucasa Mououorę, czy jak go tam zwali, ale jakoś mi się nie podoba, co z nim?
- Sprzedaj GDZIEKOLWIEK,
- Ale kto za niego???
- Mamy Rabiota i całą akademię, jak coś, to kupimy akademie w całej Francji, może ktoś takiego badziewiaka kupi,
- Dzwonili z Tottenhamu, może tam???
- Z Tottenhamu?? Buahahahahahaaha, przecież on tam będzie ławę grzał... i sprzęt po treningach nosił, dobra, jak płacą dobrze, to niech spada,
- I nie zawracaj mi głowy duperelami, muszę polerować półkę na puchar LM...
To oczywiście fikcyjna rozmowa, z fikcyjnymi nazwiskami, fikcyjnych głównych rządzących we francuskim klubie PSG. Chociaż możemy sobie wyobrazić, że to tak mogło wyglądać. Pogoniony stamtąd właśnie Lucas Moura, w rewanżowym meczu 1/2 LM strzelił trzy bramki dla Tottenhamu i wprowadził swoją drużynę do finału imprezy. W Paryżu na pewno miny nietęgie, w Londynie wszyscy w ekstazie. Tak naprawdę Ajaxu szkoda, ale holenderskie dzieciaki po prostu pękły, nie wytrzymały presji. Prowadziły 2:0 i tak naprawdę mecz był już dla nich wygrany. Tyle tylko, że gra się do końca, co Tottenham wykorzystał bezlitośnie. Tutaj również duże brawa dla trenera Londyńczyków, Mauricio Pochettino. Przed sezonem klub z Londynu nie przeprowadził żadnych transferów, a mimo to dość długo trzymał się z czołówką ligi angielskiej. Świetnie sobie radzi w LM, po drodze wykopał przebogate Man. City. Mauricio udowodnił, że zna się na swoim fachu, jak mało kto i brak transferów w klubie nie musi oznaczać obniżenia poziomu sportowego. Brawo!
Finał LM szykuje się arcy"neutralnie". Już dawno nie było takiego meczu końcowego ważnych rozgrywek, gdzie siądę i będę po prostu rozkoszował się samym widowiskiem.

III. Cwaniak Warszawiak z karawany
"...I niechaj każdy wie: kto na nas szarpnie się,
To mu to zaraz bokiem wyjdzie - może nie?
Na warszawiaka nie ma cwaniaka,
Chcesz z nami zacząć to se przedtem trumnę kup..."
Całość tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=Pd0ScofLTGw
I tak cwaniak Warszawiak z Legii uzurpuje sobie, zupełnie bezpodstawnie, pretensje do tytułu mistrzowskiego. Robi to w różny sposób, a to "spece" od marketingu puszczą w kraj obiegówkę z Arturem J., który, ubrany w rękawice bramkarskie, mówi, że obronią ten tytuł. Nawiązanie do niepodyktowanego karnego w meczu z Lechią, trochę bardzo niefortunne. Inny sposób, to okazała grafika na meczu, która przedstawia figurę sędziego piłkarskiego z napisami na dole: "I tak panowie, tytuł do Warszawy", czy jakoś tak. Potem jeszcze były memy o karawanie z Warszawy, która jedzie dalej, mimo iż sfora psów szczeka. Takiemu zachowaniu mówię STANOWCZE NIE! Nie będę tolerować takiego postawienia sprawy. Co niektórym w stolicy chyba się w główkach przewróciło. Dlatego też sprowadzam całą stolicę na ziemię. Po pierwsze, tytuł się jeszcze dla Warszawy nie wygrał. Po drugie, sędzia Daniel, już nie będzie Wam sędziował. Po trzecie, chyba najważniejsze, Piast, czy Lechia Gdańsk jeszcze nie powiedziały ostatniego słowa, a inne drużyny z grupy mistrzowskiej też nie powinny się nikomu, a w szczególności Wam, podkładać. Szanowni koledzy ze stolicy, taka na koniec rada dla Was, żeby Wam się w głowach nie przewróciło bardziej, bo kiedyś Was te psy dopadną i rozpierdolą Waszą żałosną karawanę, za co kciuki trzyma chyba z 80% kibiców w Polsce. OVER!
PS. I lepiej grajcie dobrze, bo znowu łysy czort strzeli Wam karczycho po przegranym meczu...

IV. "Wariaci w klatce", cz. 2 - Walter Zenga
Pamiętacie MŚ 1990 we Włoszech? Ja pamiętam dość dobrze. Były to pierwsze MŚ, które miałem okazję oglądać w TV. Wtedy chyba tak naprawdę pokochałem piłkę nożną. Co ciekawe, w całej historii MŚ, właśnie te mistrzostwa z Włoch były najgorszymi i najbardziej nudnymi mistrzostwami. Padło bardzo niewiele bramek, a prym wiodły taktyki stricte defensywne. W tym całym uroku beznadziei, wyjawił się niejaki Walter Zenga, reprezentant Włoch, mój pierwszy idol bramkarski. Wykręcił rekord minut bez puszczonego gola, który do tej pory nie został pobity. To 517 minut oraz czyste konta w pięciu kolejnych meczach MŚ. Bronił, jak natchniony, umiejętnie kierował defensywą. Włosi generalnie grali piach na tej imprezie i w zasadzie "jechali" na barkach Waltera przez cały turniej. Na drodze do finału stanęła im Argentyna z Diego Maradoną. W tym meczu Walter akurat popełnił błąd i został pokonany po raz pierwszy w turnieju. Strzelcem bramki Claudio Caniggia, czy ktoś go jeszcze pamięta? Potem były karne, które lepiej strzelali zawodnicy z Argentyny, a że na bramce mieli najlepszego bramkarza turnieju Sergio Goycocheę, to oni, ku rozpaczy włoskich tifosi, awansowali do finału. Dla mnie, 9-letniego chłopaka to jednak Walter został idolem, wtedy głównie przez nazwisko, po latach doceniłem też jego klasę bramkarską.

V. Epilog
Na zakończenie zdjęcie nowej koszulki Juventusu na sezon 2019/2020:
Tę koszulkę bierzesz na towarzyską gierkę, gdy organizator prosi, aby zabrać czarną i białą koszulkę, bo nie wiadomo, w której drużynie będziesz grał :)))))

Na dzisiaj to wszystko, w następnym odcinku o nazwach drużyn amatorskich, w części poświęconej europejskiej i światowej piłce krótki kalendarz zbliżających się imprez piłkarskich na lato, będzie się działo. Z polskiego piekiełka wyłoni się mistrz i pachnie niesamowitą sensacją. "Wariatem w bramce" będzie Jerzy Dudek. Bramkarz, który wygrał jednemu angielskiemu klubowi LM. Dodatkowo rzucę jakiś strój.
Do przeczytania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz